Moquerie |
Wysłany: Pią 22:04, 28 Mar 2008 Temat postu: Stwór Ravenclawu |
|
Druga część serii o zwierzakach opiekunów poszczególnych domów w Hogwarcie. Kontynuacja "Zwierza Gryffindoru".
Miłego czytania.
Stwór Ravenclawu
Krukoni są inteligentni. Krukoni posiadają olbrzymią wiedzę. Przede wszystkim, Krukoni potrafią tę wiedzę wykorzystać.
Dlatego profesor Flitwick uskoczył z drogi Severusowi Snape’owi, który gonił bliżej nieokreślone stworzenie. Flitwick wiedział, że brak reakcji grozi urazami fizycznymi, które jednak nie liczyły się w porównaniu z możliwym urazem psychicznym – na całe życie.
Niestety, krukoński refleks sprawdza się przeważnie tylko w logicznym rozumowaniu, kojarzeniu faktów i rozwiązywaniu problemów, więc Filius potknął się o skraj swojej szaty i legł jak długi. Z oddali dochodziły go jeszcze krzyki w stylu „Niech ja cię dorwę, ty podstępny, wredny, gryfoński sierściuchu!” oraz brzęk wywracanych przedmiotów. Niestety, opiekun Ravenclawu nie mógł w tej chwili dokładnie przeanalizować całego zdarzenia, ponieważ bliskie spotkanie jego potylicy z jedną z twardych, szkolnych ścian spowodowało chwilowe oszołomienie.
Po krótkim czasie, nauczyciel zaklęć wstał i na chwiejnych nogach ruszył w kierunku swojego gabinetu.
Na szczęście, droga do prywatnego pomieszczenia profesora nie była z tego miejsca zbyt skomplikowana. Mimo to, Filius miał poważne problemy z dotarciem do celu.
W czasie wędrówki zdarzyło się kilka drobnych wypadków – głównie zderzeń ze zbrojami. Jednak Flitwick był uprzejmy nawet w sytuacjach kryzysowych („Przepraaaaszaaam paaaniąąą... Niiic panii nieee jeeest?”), więc zarówno zbroje jak i on uznały sytuację za niebyłą.
***
- Uciekaj, uciekaj! I tak cię dorwę! – wrzeszczał rozwścieczony Severus Snape, popularnie zwany Postrachem Szkolnych Korytarzy. Jego celem był szybko umykający i popiskujący gryf miniaturka o wdzięcznym imieniu Tuptuś. - A jak cię dorwę, to pożałujesz, że się urodziłeś! – prawdziwy potok gróźb wypływał z ust złego Mistrza Eliksirów, który, chcąc dać kolejny dowód na to, że jest Mrocznym Sukinsynem w każdym calu, pragnął rozerwać Tuptusia na strzępy. Niestety, nasze pragnienia nie zawsze się spełniają. Tyczy się to zarówno tych prozaicznych, jak nowa miotła czy P z transmutacji, jak i tych mniej prozaicznych, jak gryfobójstwo. Na drodze ku spełnieniu morderczych pragnień, stanął nie kto inny jak była właścicielka Tuptusia – Minerwa McGonagall.
- Severusie, co tu się dziej... – chciała zapytać, nim ujrzała przerażonego gryfa, który przemknął jej między nogami i pazurami przyczepił się do szaty.
Opiekunka Gryffindoru szybko skojarzyła fakty. Obdarzyła Severusa ciężkim spojrzeniem, zaciskając usta w wąską linię, co dodało twarzy wyrazu drapieżności.
- Zabieram się do warzenia bardzo skomplikowanego eliksiru i jestem na etapie gonienia składnika – stwierdził Snape.
Opiekunka Gryffindoru nie odpowiedziała. Sięgnęła za pazuchę, wyjęła różdżkę i rzuciła zaklęcie. Wściekła, spudłowała, a w murze szkolnym powstała dość spora, dymiąca dziura. Mistrz Eliksirów spojrzał na nią i na swoją koleżankę po fachu.
- Minerwo, oszalałaś? – spytał, po czym znowu był zmuszony zrobić kolejny unik przed zaklęciem. I tak Mistrz Eliksirów ustąpił pola wściekłej przeciwniczce, obdarzony gradem zaklęć i nie mniejszą ilością epitetów, których nie powstydziłby się nawet szewc w ataku pasji.
Bo Minerwa McGonagall gdy była wściekła - sama miała w sobie coś z gryfa. Bynajmniej, nie miniaturowego.
***
Kolejne zderzenie Filiusa było inne niż poprzednie. Tak, czuł to. Tamte były twarde, żelazne i takie jakieś kanciaste... A to takie mięciutkie...
Gdyby znów nie wylądował na podłodze. Ale tego zderzenia nie dało się pomylić z żadnym innym, nawet jeśli ktoś był w stanie zamroczenia. Było zbyt charakterystyczne.
Po prostu: Hagrid.
- Cholibka! Przepraszam, psorze – powiedział Rubeus i jedną ręką postawił Flitwicka na nogi. – Nic się psorowi nie stało?
- Chy-chyba nie... – odpowiedział Filius, niepewny w tym momencie nawet własnego imienia.
- Dobrze, że na pana wpadłem – stwierdził Hagrid – Sprawę mam. Zwykle pogadał bym z uczniakami, ale se przypomniałem, że im takich trzymać nie wolno. Bo wie pan – mówił bez ładu i składu. – Puszek się tenteges z suką i urodziły się trojaczki! Właściciel tamtej nie chciał, bo mówił że jakieś niemrawe, ale głupoty gadał. Piękne szczeniaki! – stwierdził z dumą, jakby sam miał co najmniej wkład w poczęciu. – Ano problem w tym, że nie mogę trzymać wszystkich. Jednego muszę oddać. Może chciałby psor? Śliczna suczka, cała czarna jak tatuś, tylko ma jaśniejszą plamkę na prawym boku i... – profesor opieki nad magicznymi stworzeniami zaczął rozpływać się nad wszystkimi jej zaletami. – To jak? Weźmie psor ją?
- T-t-ak... – odpowiedział Filius, któremu umknął główny sens wypowiedzi. Wieczorem, gdy dokładnie przemyślał całą sytuację, wszystkie wydarzenia oraz za i przeciw, powiedział jedno.
- O Roweno...!
Ale prośba nie była jasno sformułowana, więc zasadnicza Ravenclaw tego dnia pełniąca dyżur w niebiosach, wezwanie zignorowała.
***
Następnego dnia opiekun Ravenclawu był już szczęśliwym posiadaczem młodej suczki rasy trójgłowej, chwilowo bezimiennej. Oczywiście, Hagrid nie wyłapał [bądź zignorował] aluzję profesora co do jego wczorajszej niepoczytalności. I chcąc nie chcąc, Filius musiał pieska przygarnąć.
Przeżył chwile grozy, gdy podekscytowana suka wparowała mu do gabinetu i na dzień dobry zaczęła gryźć biurko. Filius nie odważył się zaprotestować, co było oznaką świadomości własnych możliwości w stosunku do dużo większego przeciwnika.
- D-d-dobry p-pie...sek... – powiedział, jąkając się i grzechocząc pudełkiem z suchą karmą, którą dostał od Hagrida. – Ch-odź i s-spróbuj j-jedzonka...
Pies powoli odwrócił w jego stronę wszystkie trzy głowy i warknął z aprobatą. Filiusowi wydało się to groźnym rykiem.
***
- Psorze, co pan robi? – spytał Hagrid, zastając Flitwicka barykadującego swój gabinet od... zewnątrz?
- Eeee... Yyy... – odpowiedział Filius niepewnie. - Zabezpieczam gabinet przed... uczniami! Tak, tak, przed uczniami! Wiesz, Hagridzie tylu ich tu wparowuje, nie chcę, by któryś wszedł i przestraszył się potw... pieska...
I w tym momencie profesor zaklęć doznał olśnienia. Okruch Ślizgoństwa w jego duchu zamruczał cicho w uznaniu dla własnej przebiegłości.
- Hagridzie, może wpadniesz na herbatkę? – powiedział profesor. – Przywitasz się z...z... – w umyśle przywołał obraz stworzenia, które miało trzy głowy. O trzy za dużo. – Z Tribią?
***
W chwili obecnej, zadowolone psisko wylegiwało się w naprędce powstałym legowisku, a jego świeżo upieczony właściciel zastanawiał się, co z nim zrobić. Mimo godnej pozazdroszczenia umiejętności rozwiązywania problemów, doszedł do wniosku, że w najbliższym czasie nie da się nic zdziałać. Zresztą... Gdyby pozbyć się stworzenia, wrażliwy Hagrid mógłby poczuć się urażony.
Słowo się rzekło, kobyłka u płotu... Z logicznego punktu widzenia wyjście było jedno.
„- Pies musi zostać.”– stwierdził Flitwick. Rzucił spojrzenie w kierunku trzygłowego potworka, którego poszczególne pyski wyrywały sobie poduszkę. Do czarnej sierści gdzieniegdzie poprzyklejało się pierze, tworząc zabawny widok.
***
Jak na ciekawego Krukona przystało, Filius pochłonął całą dostępną książkową wiedzę o trójgłowych psach. Od Cerbera, najpopularniejszego przedstawiciela tego gatunku, którego znali nawet mugole [ale oczywiście uważali go za wytwór wyobraźni swoich przodków], poprzez właściwości i cechy, aż do sposobów pielęgnacji.
Ogólnie, psy te można scharakteryzować krótko: groźne bestie, którym lepiej nie wchodzić w drogę, jeśli... nie jest się ich właścicielem. Wszystkie książki były zgodne w jednej kwestii: stworzenia nad wyraz lojalne wobec opiekunów, a odpowiednio wychowywane znacznie tracą na krwiożerczości.
To przesądziło. W skrytości ducha, Filius Flitwick od dawna marzył o jakimś zwierzaku, który umilałby mu samotnię w pustym gabinecie.
A właściwie nie w gabinecie. Jeśli rozrośnie się do rozmiarów podanych w książce, trzeba będzie jej wybudować wybieg.
***
- Tribia! Aport! – za pomocą zaklęcia lewitacji, Flitwick rzucał patyki swej podopiecznej, która z dziką radością przynosiła je z powrotem. Choć starała się być ostrożna, to w zabawie raz czy dwa o mało nie przygniotła swego opiekuna. Ten jednak nie zważał na to, lecz sam się śmiał, patrząc na bitwę, jaką między sobą toczyły poszczególne głowy. W końcu, zmuszony był rzucać trzy patyki jednocześnie, bo zamiast aportować, Tribia dokonywała aktu samogryzienia.
Przypadkowi gapie rozdziawiali usta ze zdziwienia, zamierali na minutę bądź dwie, po czym wybuchali nagłym, choć usilnie hamowanym śmiechem. Sytuacja, gdzie maleńki profesor bawi się ze zwierzakiem, który zaczyna być większy od niego, była doprawdy komiczna.
***
Powiadają, że przed śmiercią całe życie przelatuje ci przed oczami. Bzdura!
Pomona Sprout widziała tylko trzy wielkie, psie paszcze, trzy pary oczu oraz całą masę zębów, z których najmniejszy miał kilka centymetrów.
„ – Żegnaj, okrutny świecie…” – pomyślała nauczycielka zielarstwa i zamknęła oczy. Zamiast spodziewanych kłów, zatapiających się w ciele, poczuła trzy smagnięcia na twarzy i nieprzyjemny odór.
- Ahh, Pomono! – zawołał Flitwick. – Widzę, że Tribia cię polubiła. – podszedł i poklepał zwierzę po boku. – Psy znają się na ludziach, nie sądzisz? – dodał, uśmiechając się promiennie.
- T-t-tak... – potwierdziła opiekunka Hufflepuffu, pod którą ugięły się nogi. – Dobry piesek... |
|