Ik
Herbaciarka Snejpa
Dołączył: 12 Mar 2008
Posty: 117
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z DeathCity
|
Wysłany: Pią 9:26, 02 Maj 2008 Temat postu: Lapis Lazuli |
|
Skoro wszyscy się bawią, to teraz moja kolej D:
Krytyka mile widziana
Część I
Nie rozumiał tego… Jak się tu znalazł, kto opatrzył go w tak… Niezdarnie uroczy sposób. Kto ułożył na łóżku, a obok postawił szklankę, jak się okazało, herbaty. W dodatku mocno przesłodzonej… Nie rozumiał niczego. Jedna rzecz była pewna. On nie powinien żyć… Nie istnieć, nie egzystować, swój ostatni oddech… Właśnie, kiedy? Jak się tu znalazł? Na tym niewygodnym, skrzypiącym tapczanie, z mętlikiem w głowie? Przecież… Śmierć… Nie zabrała go? W To nie mógł uwierzyć, jednak, miejsce to, chociaż tak niezwykle pocieszne, niebem na pewno nie było …
Pojawiło się zaciekawienie. Natarczywe, nieznośne… Z drugiej strony, wróciły wspomnienia, które oddały sens bandaży. I ból. Ból przenikliwy, dogłębny mający swój początek w najprymitywniejszych obszarach mózgu. Tak, zdecydowanie, cierpienia oraz wspomnień można było się pozbyć… JAK NAJSZYBCIEJ! Ale one nie chciały odejść… Atakowały coraz szybciej, coraz boleśniej, coraz dogłębniej… Gdyby życie można zresetować, czy przewinąć jak kasetę, jak grę, jak komputer… Jak cokolwiek! Cofnąć, daleko, choć bliżej, niż do początku. I zająć się tym, co ważne, a nie opłacalne… Najważniejsze, jedyne, ukochane. Ból nie ustawał… Zadawało się, że z każdą reminiscencją nabierał jeszcze większej mocy.
- Moja głowa… - Jęknął, czując suchość w ustach. Zapragnął pić. Dużo, więcej… Jakoby, sam był pustynią, lub przynajmniej, a może aż, jej pragnieniem.
Herbatka lepka, słodka… Przyjemnie zwilżająca usta, niemalże, doskonała. Chociaż każdy ruch sprawiał mu ogromne cierpienie, gardło domagało się własnych praw. Bezlitosnych, palących pragnień…
- Tatusiu… On się OBUDZIŁ. – Głos był cichutki, dziecięcy i zlękniony. OBUDZIŁ brzmiało tu tak, jakby obwieszczało koniec świata, lub coś jeszcze gorszego. Tak, ON ŻYJĘ, ON WYPIŁ HERBATĘ… JEST NIEDOBRY! Bądź co bądź, ten STRACH był całkiem ZABAWNY.
Z wielkim trudem spojrzał na osobę, która obwieściła to jakże okropną wiadomość… Rzeczywiście, dzieciak. Dziewczynka, w dodatku, na pewno nie z jego gatunku. Niziutka, niepozorna… Szara, z rogami. Vortian, a konkretniej KFV. Przyjrzał się jeszcze uważniej. KFV? Przecież to tylko dziecko… Dlaczego tą uroczą istotę, o wielkich, szafirowo – niebieskich oczach, miał by nazywać KFV’em? Stworzonko przekrzywiło głowę, mrużąc ślepa. Różowawa grzywka nadawała temu spojrzeniu nutkę tajemniczości. Chociaż… Stęknął. Ból stawał się coraz bardziej nieznośny. I upierdliwy. I beznadziejny.
W nieobecnej obecności tej… Dziewczyny można było wyczuć coś w rodzaju triumfu. Bądź, co bądź, miała nad nim przewagę. Nie leżała na łóżku, zawodząc… Z drugiej strony, przecież to tylko KFV. A może AŻ KFV? Dziecko… Nie, nigdy więcej. Odciął się. Nie mają racji. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Nie ma KFV’ów, nie ma OVF’ów… Są Vortianie. Tacy, jak on… Choć inni.
- Ja… - Wydukał. Miało to zabrzmieć normalnie, a wyszło nader jękliwie. Nic, tylko pacnąć się w łeb!
- Ty… - Dziewczynka spojrzała na niego z pogardą. – Ty jesteś z Irken Elite! – Syknęła, zaciskając piąstki. W jej niesamowicie niebieskich oczach pojawił się gniew. Złość, przeplatana z nienawiścią.
Przełknął ślinę. Wspomnienia. Krew, alarm, chwila „zapomnienia”, chwila słabości… Mógł nie strzelić. Nie powinien strzelać. Nawet na złość. Gdyby nie wstał. Dlaczego ten cholerny badyl musiał wstać?! Dlaczego chciał mu zniszczyć życie? DLACZEGO CHCIAŁ ZNISZCZYĆ JEGO?! Tysiące, setki, dziesiątki pytań zalewały go z nową siłą. Coraz większą. Coraz… Pokręcił głową. Nie! NIE! NIE I NIE! On już nie był… NIE!
- Mylisz się. – Burknął. – Nie jestem. Byłem. Nie wrócę. Byłem. – Powtórzył to jeszcze kilka razy.
Istotka wydęła pogardliwie usta, wybiegając z pokoju.
Znów został sam. Sam, wraz z miliardami myśli, wspomnień i pytań. Z bólem. Przede wszystkim z tym cholernym, upierdliwym, beznadziejnym BÓLEM.
~*-*-*~
Zdawałoby się, iż nie żyję. Ale to tylko złudzenie… Tylko. Zatem tak wyglądali? Tak? Tak niepozornie? Przecież… Zawsze wyobrażał ich sobie, jako żądne krwi potwory, a przed sobą miał opatulonego kołdrą chłoptasia… TOŻ TO NIEDORZECZNOŚĆ! Ojciec pewnie się wygłupia. Jak zawsze.
- Więc, co Cię w nim tak intryguję? – Vortian, już w całkiem podeszłym wieku, spojrzał pytająco na swojego syna. – Przecież to TYLKO Irken.
A może aż Irken?
- Tato, ale to nasz wróg. – W głosie chłopaka, można było usłyszeć wyrzut. – Wróg Numero uno.
- Nie on. – Mężczyzna podrapał się po brodzie. – To jest nasz przyjaciel…
- Kpisz ze mnie. – Dzieciak wyraźnie się skrzywił. – On jest z Irken Elite!
Obydwoje nie mieli pojęcia, że „temat” ich rozmowy wcale nie śpi, i w dodatku, doskonale wie, że to o NIM mowa.
- Był. Teraz jest jednym z nas… - Rzucił tajemniczo, mrużąc swoje szafirowe oczy. Po chwili zniknął za drzwiami, zostawiając pierworodnego na „pastwę” przybysza.
- I co? – Vortian, w wieku około dwunastu lat, powoli zbliżył się do łóżka. – Powinienem Cię zastrzelić, wiesz?
- Wiem. – Ku jego wielkiemu zdziwieniu, usłyszał odpowiedź. – Wcale Ci tego nie bronię. – Głos był zbolały, przesiąknięty smutkiem i zmęczeniem. – Możesz mnie nawet zatłuc krzesłem.
- Hm.. – Nastolatek zamrugał, spuszczając wzrok. Oczy, zielone. Tak bardzo zielone. W dodatku bystre, zdolne wychwycić najmniejszy błąd, najmniejszą różnicę. Doskonałe, po prostu doskonałe. – Więc słyszałeś wszystko, co powiedział o Tobie mój ojciec?
- Tak, słyszałem. – Irken szepnął z trudem. – I nie rozumiem nic. Chyba tak samo, jak ty… - Zdecydowanie miał tyle lat, co zielonooki. Jadeitowe ślepia przewiercały go na wylot. Ta niewypowiedziana nienawiść… Cóż, należało się.
- Nazywam się Mar. Ikson – Mar. – Vortian, o jasnoszarym futerku, oparł się delikatnie o szafkę, tuż przy łóżku swojego nowego znajomego. – Mam dwanaście lat, jestem… Kosmicznym piratem. – Tu zamyślił się na chwilę. Czy to mądre przedstawiać się takiemu zwyrodnialcowi, jak ten Irken? Z drugiej strony, przecież nic mu nie grozi…
- Ja… - „Potworek” o ciemnozielonej karnacji otworzył jedno oko. Czerwone, jak ludzka krew. Potem drugie. Niczym para rubinów... – Nazywam się Xen… I nie wiem, kim teraz jestem… - Jęknął zielony, próbując złapać oddech. Przychodziło mu to z coraz większym trudem. Doskonale znał te obrażenia. Statek, ogień, zdrada, brat i ucieczka… A potem strach, ból, cierpienie. Tylko tyle, nic więcej.
Syknął. To stawało się coraz bardziej nieznośne…
- Boli, nie? – Szary zajął się „strzelaniem” z własnych palców. – Gdybyś nie był Irken’em, to współczułbym Ci… - Warknął.
W tym momencie, do pokoju wparowało to samo stworzenie, które Xen widział wcześniej. Obrzuciło go kolejnym pogardliwym spojrzeniem, po czym zwróciło się do Vortian’a:
- Braciszku, czy to COŚ się obudziło. – Dziewczynka przytuliła się do zielonookiego. – Chyba tak, prawda?
- Owszem. – Chłopak pogłaskał ją po głowie. – Ale raczej długo nie pociągnie.
Czerwonooki przełknął ślinę. Doskonale wiedział, iż Vortian ma rację. W dodatku ta mała… Mówiła o nim z tak wielką pogarda i nienawiścią… Przecież to niemożliwe, aby w dziecku było tyle jadu! Niemożliwe? Niesamowite? W tym momencie, pomyślał o sobie… O małym, wrednym, bezdusznym sobie, z Irken Elite, który na skinienie swych władców, byłby w stanie zabić własną rodzinę. No, może poza bratem. Z resztą, co to za rodzina, której się nawet nie pamięta, a jedyną pamiątką po niej, jest młodszy brat? Brat…? Nie, on nie miał już brata. Ani rodziny, ani domu. Nie miał niczego. Zupełnie niczego…
- Ty. – Istotka zwróciła się do czerwonookiego. – Jak się nazywasz?
- Sam siebie nazywa Xen’em… - Ikson zdążył go wyręczyć w odpowiedzi. – Ale wiadomo, że śmieciom z IE się nie ufa…
- On powiedział, że się… Się… Odciął. – Niebieskooka zająknęła się. Wiadomo, przecież na Vort nie narzuca się takiej edukacji, jak na Irk.
Rozmawiali tak sobie w najlepsze, zupełnie ignorując obolałego intruza. Głosy, przeplatane cichym śmiechem, powoli, ale to bardzo powoli, usypiały Irken’a, pozwalając zapomnieć o przeszywającym bólu, skostniałych członkach i upierdliwej przeszłości…
~*-*-*~
Obudził się, nazajutrz rano, o czym z pewnością nie wiedział. Nie miał pojęcia ile spał, po co spał, gdzie spał, na czym spał… Ani dlaczego czuł się lepiej. No może nie optymalnie, ale przynajmniej jako tako…
- O, jak widzę, jesteś przytomny… - Chłopak usłyszał znajomy głos, automatycznie odwracając głowę w tamtą stronę.
- Jestem… - Wydukał czerwonooki, zadowolony z faktu, iż może oddychać bez większego problemu.
- Doskonale. – Mężczyzna usadowił się na szafce nocnej, obok łóżka. – Z tego, co powiedział mi mój syn, dowiedziałem się, że nazywasz się Xen, tak?
Irken kiwnął głową. Vortian, niezrażony milczeniem dzieciaka, ciągnął dalej:
- Zapewne zastanawia Cię fakt, dlaczego ktoś taki jak ja, czyli pirat z powołania, uratował Ci życie, nie? – Niebieskooki zastukał palcami w blat szafeczki.
- Czyta mi pan w myślach… - Mruknął posępnie.
Jegomość z Vort zaczął się śmiać.
- Za kogo ty mnie masz?! Za własnego syna?! – Tu zmarkotniał na chwile. – Wszystko w swoim czasie. – Spojrzał na Xen’a z uwagą.
- Nie rozumiem…
- Wszystko ma swój czas i miejsce! – Mężczyzna wstał, udając się w kierunku drzwi. – I… Gratuluję zabicia Tallest’a… - To mówiąc, wyszedł z pokoju, zostawiając Irken’a sam na sam, ze swoimi myślami.
„Skąd ten skurwiel mógł wiedzieć, co ja zrobiłem?!” – Pomyślał, czując narastające pragnienie, które z sekundy na sekundę, stawało się coraz bardziej natarczywe.
Nie, tym razem obok niego nie stała szklaneczka z przesłodzoną herbatą, ani niczym podobnym.
Zaklną w duchu, próbując się podnieść. Pycha nie pozwala mu krzyknąć, poprosić, czy zrobić czegoś w tym stylu. Gdy udało mu się „wygrać” z kołdrą oraz posłaniem, pewny swego spektakularnego zwycięstwa, hm, malowniczo wyłożył się na podłodze.
- Cholera jasna! – Krzyknął, czując napływającą fale gorąca. – Albo nawet cholera ciemna!*
Cóż… Zawsze taki był. Wolał wstać sam, choćby nie wiem co, niż podać rękę nawet najbardziej zaufanemu przyjacielowi.
Stop. Xen nie miał przyjaciół. Raczej kilku kolegów „po fachu”, młodszego brata i jego dwie, nieco starsze koleżanki, z wyższych sfer.
Do tej pory nie rozumiał, dlaczego ta parka, wysoko urodzonych panienek chciała się zadawać z taką niezdarą, jak jego mały braciszek…
Po dłuższej chwili, uznał, iż rozmyślanie na podłodze nie ma najmniejszego sensu.
Znów spróbował się podnieść. Raz, drugi, trzeci… Na nic… Wszystko na nic…
„Prawdziwy facet gdy upadnie, musi wstać. Jeśli nie może, to przynajmniej nie jęczy!” – Pomyślał Czerwonooki, przygryzając wargi. I zapewne, leżałby sobie tak dalej, gdyby nie głośny śmiech, który rozległ się tuż nad jego głową. Te Kozojady*, mają naprawdę udane poczucie humoru!
- Jak już leżysz, to pomogę Ci wstać – Usłyszał – Aż taki wredny nie jestem…
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Ik dnia Pią 9:27, 02 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|